|
|
|
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
|
|
|
| |
| |
| |
|
|
|
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
|
|
|
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
| |
|
|
|
| |
| |
|
|
|
| |
| |
| |
| |
| |
|
|
|
do następnych wakacji jeszcze sporo :/
Jestes 487 osoba na tej stronie
|
|
|
| |
|
|
|
...:: 30.06.2003 - 13:19 | autor: Ania Konik
| | |
Centralny Zlot Młodzieży PTSM Ustroń 2003
|
20 czerwca – piątek, to jeden z dni w roku szkolnym, kiedy wszyscy uczniowie leskiego LO (i nie tylko) z radością i energią śpieszyli do szkoły. Po długim okresie nieustannej nauki, wreszcie miał zacząć się tak wyczekiwany przez wielu moment - koniec roku szkolnego 2002/2003, wakacje! Większość licealistów szła w tym dniu do szkoły odświętnie ubrana, z kwiatkiem w dłoni - jak oczywiście powinno być, lecz nie wszyscy. Jak zwykle znalazł się ktoś, kto ewidentnie odstąpił od ogólnie przyjmowanych reguł…
20 czerwca było to aż 14 osób. Taka właśnie grupka uczniów stała sobie spokojnie pod szkołą i w ogóle nie wyglądała na zainteresowaną tym wszystkim, co miało nastąpić już za chwilę w jej murach. Ciekawe było jednak to, że tuż obok nich stała…pani profesor i też nie wybierała się na tą tak ważną szkolną uroczystość. Dla niewtajemniczonych, mogło się to wydawać dziwne i zagadkowe, lecz chyba było takich niezbyt wiele.
Tych piętnaście osób, stojących pod szkołą (Agnieszka Baran, Kamila Baran, Kinga Bosek, Marzena Gnap, Ania Konik, Ola Lis, Kamil Bandrowski, Bartek Gnap, Mariusz Hebda, Łukasz Kamiński, Rafał Klaczak, Szymek Kordyaczny, Łukasz Orlef, Paweł Podgórski i prof. Dorota Białogłowicz), to członkowie Szkolnego Koła PTSM „Połoniny”, którzy właśnie 20 czerwca wybrali się na Centralny Zlot Młodzieży PTSM do Ustronia – Jaszowca. Kiedy już wszyscy zapakowali swoje plecaki do „busa” i wygodnie (można to różnie interpretować) usadowili się w fotelach, przy rzewnych pożegnaniach Samorządu Szkolnego wycieczka ruszyła, a droga była długa.
Najpierw dojechaliśmy do miasta wojewódzkiego – Rzeszowa, skąd dalszą część naszej podróży kontynuowaliśmy pociągiem. Czas chyba nie śpieszył się za bardzo, ponieważ jazda dłużyła się niemiłosiernie. Mało tego, nie tylko my wpadliśmy na pomysł, by jechać środkiem lokomocji PKP, więc nie było zbyt wiele miejsc siedzących, ale trzeba sobie umieć jakoś poradzić w życiu – i poradziliśmy sobie. Do Katowic dojechaliśmy spokojnie i bez żadnych utrudnień. Wysiedliśmy na „bardzo przyjemnym” dworcu centralnym i tu musieliśmy czekać na następny pociąg, krótko mówiąc – przesiadka. Nie mieliśmy za bardzo co robić, więc część pozostała na dworcu z bagażami, a inni uderzyli na sklepy i bary z artykułami spożywczymi. Po jakiejś godzinie już znowu ładowaliśmy się do pociągu. Dla rozweselenia atmosfery Kinga i Łukasz grali na gitarach, a wszyscy „starali się” śpiewać.
W tym samym wagonie jechała grupka dzieci w towarzystwie siostry zakonnej (prawdopodobnie na jakaś oazę), z którymi szybko zaprzyjaźniliśmy się. Bardzo integrująca okazała się zabawa w grupowe „łapki” (warto spróbować). I tak, w dobrym nastroju dotarliśmy na miejsce, Ustroń – stacja kolejowa. Teraz pozostało już tylko wyjście do schroniska „WIECHA”. Nie czekaliśmy długo - bagaże do taksówki, jakieś małe zakupy na kolację i ruszyliśmy w kierunku schroniska. Droga zajęła nam 30 – 40 minut. W recepcji wzięliśmy klucze od swoich pokoi, żeby się jak najszybciej rozlokować. Chwila odpoczynku po podróży, później kolacja i nasze wakacje można było uważać za rozpoczęte.
Celowo przyjechaliśmy na zlot o cały dzień wcześniej (impreza rozpoczynała się
21 VI o godz. 20:00), żeby samodzielnie urządzić sobie wycieczkę na jeden ze szczytów Beskidu Śląskiego – Wielką Czantorię (995 m.n.p.m.). Początkową część trasy przebyliśmy kolejką krzesełkową do wysokości 851 m.n.p.m., a dalej już udaliśmy się pieszo. Na szczycie znajdowała się wieża widokowa, której nie mogliśmy przegapić, oraz szlak prowadzący w kierunku czesko – polskiej granicy, z którego również skorzystaliśmy. Po zejściu ze szczytu część grupy rzuciła się na letni tor saneczkowy i zaczęła zjeżdżać. Zabawa była doskonała, więc do „WIECHY” wracaliśmy w dobrych humorach.
Nieubłaganie zbliżała się godzina 20:00, a co za tym szło pierwszy zlotowy konkurs - piosenka turystyczna. Dziewięć drużyn miało zaprezentować po dwie piosenki każda. Nasz repertuar ćwiczony był można powiedzieć „do bólu” i oczywiście do nauczenia się słów, bo przecież trzeba było „raczej próbować pamiętać o tych”. Przed konkursem jeszcze wystąpił, zaproszony przez organizatorów, regionalny zespół ludowy „Równica”, który przedstawił nam kilka piosenek i przyśpiewek charakterystycznych dla tamtejszego regionu. Występ zakończył się dość szybkooooooo, więc przyszła pora na nasz popis. Leska drużyna miała wylosowany numer 9, czyli ostatni, co o niczym nie świadczyło, w końcu i tak, nie chwaląc się, wygraliśmy. Po wszystkim, ulokowaliśmy się w jednej z sal i… śpiewaliśmy, śpiewaliśmy, śpiewaliśmy, do bardzo późna.
Następnym dniem naszego pobytu w Ustroniu była niedziela, więc rozpoczęliśmy go od Mszy Świętej, która odbyła się w Kościele Dobrego Pasterza. Po Mszy, przed kościołem czekał już na nas przewodnik, którym ku zdziwieniu wszystkich okazał się główny organizator (tego nikt się nie spodziewał). Wraz z panem Stanisławem (przewodnik) ruszyliśmy na Równicę (884 m.n.p.m.). Dzień był pogodny, wysokość góry wydawała się niewielka, więc nie widzieliśmy nic trudnego w dojściu na jej szczyt, ale nie mieliśmy pojęcia, że podczas tak krótkiej drogi można zrobić, aż tyle postojów, by odpocząć. I tu tkwił nasz błąd… przekonaliśmy się, że można. Będąc już niedaleko od szczytu wstąpiliśmy do znajdującego się tam schroniska turystycznego PTTK, „Chata Zbójnicka” i do 200-letniej chatki zw. „Czarcie Kopyto”. Tutaj część grupy zajęła się przekąszeniem czegoś, lub co bardziej zawzięci grą w „cymbergaja”. Po zaspokojeniu apetytów, dość sprawnym krokiem ruszyliśmy w drogę powrotną, a następnie usadowiliśmy się w sali, w której znajdowały się stoły do tenisa i trzymaliśmy kciuki za Olę i Bartka, którzy stanęli do boju w pierwszej z zaplanowanych konkurencji sportowych. Wieczorem wzięliśmy się za przygotowania do poniedziałku, który zapowiadał się naprawdę bardzo, bardzo niepokojąco ciekawie…
Marsz na orientację to pierwsza z poniedziałkowych atrakcji. Grupę podzielono na dwie mniejsze drużyny, dla każdej mapa terenu i konkursowa karta potwierdzeń. Jeszcze tylko chwila zastanowienia, gdzie jest północ i można ruszać. Przez prawie dwie godziny błądziliśmy po beskidzkich lasach i polach. Nikt z nas nie spodziewał się tak zawiłej trasy, zresztą czego można było się spodziewać po zeszłorocznych doświadczeniach marszowych, kiedy to uczestnicy mieli za zadanie biegać po pobliskich ośrodkach wczasowych i zbierać pieczątki. A tu nagle taka niespodzianka… Okazało się, że organizatorzy wpadli na pomysł, żeby znowu wszystkich wyciągnąć na Równicę, w końcu czemu by nie, po niedzielnej wyprawie drogę mieliśmy już przecież w jednym paluszku. Gdy wreszcie wróciliśmy do schroniska mieliśmy nieco mieszane uczucia, a marsz stał się jednym z dość drażliwych tematów. Po obiedzie czekały na nas następne zmagania: fizyczne i umysłowe. Te pierwsze to kontynuacja rozgrywek w tenisa stołowego, rozpoczętych poprzedniego dnia, drugie natomiast – testy ze znajomości Beskidów (bez komentarza).
Wtorek zapowiadał się dość przyjemnie. Wszyscy uczestnicy wraz z panem Stanisławem szykowali się do wyprawy na Wielką Czantorię, ale nie my. Myśmy, przecież już tam byli, więc postanowiliśmy wymyślić sobie inną trasę turystyczną. Drogą losowania wytypowaliśmy naszego przewodnika, którym została Marzena i pojechaliśmy do Wisły, miasta znanego chyba wszystkim. W prawdzie nie widzieliśmy samego mistrza skoków narciarskich, ale on przecież nie jest jedyną atrakcją tego tak malowniczego miasteczka, leżącego u źródeł rzeki Wisły, u stóp Baraniej Góry. Nasz przewodnik polecił nam odwiedzenie pięknego, myśliwskiego zameczku Habsburgów, w którym obecnie znajduje się siedziba PTTK. Następnie swoje kroki skierowaliśmy do Muzeum Beskidzkiego, gdzie sympatyczna pani przybliżyła nam historię Wiślan, opowiedziała o ich zwyczajach ludowych, potrawach, obchodzeniu przez nich świąt, itd. oraz oprowadziła nas po bogatych zbiorach etnograficznych. Po wyjściu z muzeum mieliśmy jeszcze chwilę wolnego czasu, więc postanowiliśmy spróbować tych regionalnych wiślańskich przysmaków, a później ruszyliśmy na podbój sklepów i straganów, w celu zakupienia jakiejś pamiątki. Kiedy wszystkie sprawy były już załatwione, z woreczkiem wiśni w ręce czekaliśmy na nasz autobus. W drodze powrotnej zastanawialiśmy się nad następnym konkursem, a dokładniej dwoma konkursami: na najlepszy plakat reklamujący zlot i na najlepsza kompozycję ze zdjęć. Po kolacji utworzyły się dwa oddziały: Ola z Kingą, pod czujnym okiem fachowców (Paweł i Szymek) zabrały się za malowanie plakatu, a ja (Ania) z Marzeną męczyłyśmy kompozycję ze zdjęć. Pastele, kredki, ołówki, pisaki, papier kolorowy… ciężko się zdecydować z czego wykonać nasze prace. Reszta grupy przychodziła co jakiś czas, aby skontrolować, czy aby czegoś nie psujemy, ale nie trwało to zbyt długo - już ok. godziny 23 - 24 „wysiedli”. Prace konkursowe skończone były przed drugą nad ranem, gdy już praktycznie nie opłacało się iść spać, ale trzeba było choć na chwilę przymknąć oczy i odpocząć.
Środa – to dzień, na który wszyscy czekali. Wycieczka na Baranią Górę (1220 m.n.p.m.). Zadowoleni, choć może trochę niewyspani po poprzednim wieczorze siedzieliśmy w autobusie i jechaliśmy (jak nam się przynajmniej wydawało) do miejsca, z którego miała zacząć się wędrówka. Ale ni stąd ni zowąd organizatorzy postanowili zrobić nam znowu niespodziankę i zamiast wycieczki górskiej zrobić wycieczkę autokarową „obwodnicą beskidzką”. Nie mogliśmy za wiele zdziałać jako tylko jedna z grup chętnych by wyjść na Baranią Górę, ponieważ inne drużyny jakoś nie wnosiły sprzeciwów, a nawet ucieszyły się na myśl, że zamiast chodzić po kamienistym szlaku, będą wożone w wygodnych fotelach. Chcąc, nie chcąc musieliśmy przyłączyć się do reszty. W ten sposób, z okien autobusu i nie tylko zwiedziliśmy kolejno: Wisłę, Kubalonkę, Istebną, Koniaków, Milówkę, Węgierską Górkę, Żywiec, Szczyrk i wiele innych mniejszych i większych miejscowości, oglądając ich zabytki i bacznie obserwując drzewa rozgałęziające się na boki. Bardzo miłe wydarzenie miało miejsce w Żywcu. Kiedy to spokojnie szliśmy sobie przez park, nasz zawsze czujny przewodnik zauważył, że po chodniku przy swoim zamku przechadza się arcyksiężna – Krystyna z Habsburgów, na stałe mieszkająca w Szwajcarii. Nieśmiało podeszliśmy do niej, a księżna zaczęła opowiadać nam o swoim dzieciństwie i psikusach jakie jemu towarzyszyły. Po skończonej rozmowie, uznaliśmy, że dla takiego momentu warto było zrezygnować nawet z Baraniej Góry. Jednak środa szykowała dla nas jeszcze jedną niespodziankę. Otóż po powrocie do schroniska i po zjedzeniu kolacji dowiedzieliśmy się, że odwiedził nas trener polskiej kadry skoczków – pan Apoloniusz Tajner, który zgodził się z nami spotkać. Trener porozmawiał z nami chwilę, rozdał kilka autografów, zrobił sobie z nami kilka zdjęć i pojechał, pozostawiając miłe wspomnienie.
Środa była również dniem, który kończył wszelkie rozgrywki sportowe. Na tegorocznym zlocie były to: rzut piłką lekarską, rzut piłeczkami w puszki, rzuty do kosza, grupowe skoki przez skakankę, przeciąganie liny i tenis stołowy. Po podsumowaniu naszych osiągnięć okazało się, co zresztą nie było żadną niespodzianką, że najlepiej poszedł „nam” ping pong. Nikt nie wątpił w umiejętności Oli i Bartka, którzy zajęli I miejsce. Na takim samym stanowisku uplasowaliśmy się w rzutach do kosza, gdzie Kamila, Kamil i Łukasz trafili 4 na 9 razy. W efekty pozostałych konkurencji sportowych lepiej nie wnikać, trzeba jednak przyznać, że nasi chłopcy walczyli zawzięcie i z ogromnym poświeceniem stawali do boju z przeciwnikami, którzy często mogliby startować w zupełnie innej (większej) kategorii wagowej niż oni.
Następnego dnia (czwartek) pojechaliśmy do Cieszyna, pięknego polsko-czeskiego miasta. Zwiedziliśmy rotundę romańską, obronną Wieżę Piastowską, Studnię Trzech Braci, Świątynię Dumania i inne zabytki polskiej części miasta, a później przeszliśmy na stronę naszych południowych sąsiadów. Byliśmy tak „zauroczeni” Cieszynem, że nawet nie zauważyliśmy, jak szybko skończył nam się czas i musieliśmy biegiem ruszyć do autobusu. Całe szczęście, jeszcze na nas czekał. Do schroniska wracaliśmy ze świadomością, że to już nasz ostatni dzień zlotu. Popołudniu rozstrzygnięto wszystkie konkurencje i podano końcową klasyfikację. Pan Stanisław ogłosił wyniki. LO Lesko – miejsce III! W nagrodę dyplomy, puchar („pucharek”), mini „Kronika Ustronia” i… reklamówka kawy.
O 18:00 było już po wszystkim, 34 PTSM – owskie spotkanie młodzieży dobiegło końca. Po kolacji nie musieliśmy już zajmować się żadnymi zadaniami na następny dzień, więc, ku uciesze wszystkich mieliśmy czas wolny. Niektórzy wybrali się na wycieczkę do Ustronia, inni, pobliską leśną ścieżką na łono natury, a pozostali po prostu rozsiedli się wygodnie w schronisku i oddali namiętnej grze w karty. Dobrze wiedzieliśmy, że już następnego dnia trzeba będzie pożegnać Beskidy i ruszyć z powrotem ku Bieszczadom.
Piątek rano. Nic nowego, jak we wszystkie normalne dni chłopcom niezbyt lekko zwlekało się z łóżka, ale cóż się dziwić - wakacje. Gdy śniadanie było już za nami, pozostało się tylko spakować, pożegnać i uderzyć w kierunku dworca. Jazda do Katowic nawet się nam zbytnio nie dłużyła, a poza tym można było trochę odespać. W samych Katowicach mieliśmy „trochę” czasu do następnego pociągu (ok. 8 godzin), więc trzeba go było jakoś zagospodarować. Wybór był jednogłośny – idziemy do kina. Nie można się jednak było obejść bez wcześniejszego obiadu, więc najpierw mały napad na jakiś bar, a później zajęliśmy miejsca w salach kinowych. Delikatne rozbieżności, co do wyboru oglądanego repertuaru rozstrzygnęliśmy jeszcze na początku. W końcu część wybrała „Pokojówkę na Manhattanie”, a reszta „Matrixa”. W ten sposób minął nam czas, aż do godziny 20:00, kiedy to znowu udaliśmy się na dworzec. Dwie godziny czekania i mogliśmy spokojnie zajmować przedziały. Miejsca siedzące, a czasami nawet leżące tym razem były wolne (do jakiegoś czasu). Jechaliśmy całą noc. Niektórzy spali, a niektórzy spędzili podróż na nieustannej rozmowie…
6:00 – sobota. Jesteśmy już u siebie. Pozostało już tylko dostać się jakoś z Zagórza do domu, ale to już niewielki problem. Zatem plecaki na plecy i na przystanek, a stąd droga jest już bardzo prosta.
Nasza wakacyjna wyprawa w Beskidy zakończona. Zobaczyliśmy i poznaliśmy prawie wszystko co warto było zobaczyć i poznać, w tym zakątku Polski. Na pewno długo będziemy pamiętać poznanych tam ludzi i przede wszystkim naszego gospodarza - schronisko młodzieżowe „WIECHA” (z różnych powodów, ale pamiętać). Pomimo tego, że beskidzką przygodę mamy już za sobą, to przecież wakacje są dopiero na wstępie, więc… najwyższa pora najzwyczajniej w świecie zabrać się za leniuchowanie, lub, jak kto woli, trochę się pomęczyć i spędzić czas aktywnie, chodząc po górach, żeglując, albo zajmując się czymś równie interesującym.
|
| | | ::... | |
|
...:: uwaga o komentarzach:
| | |
Do czasu stworzenia zabezpieczenia przed botami, które spamuja tresc komentarzy, dodawanie nowych komentarzy będzie niemożliwe.
Zawiedzionych przepraszamy :).
| | | | |
| | |
|